Czasami życie sprawia, że musimy dostosować nasze przygody do nowej sytuacji. Być może musimy zwolnić tempo; być może wszystko będzie przez jakiś czas bardziej męczące. Może odwiedzasz miejsca odmienne od tych, które wybierasz zazwyczaj, albo musisz zrobić niespodziewaną przerwę w środku wyprawy. Nawet jeśli ta nowa sytuacja wydaje się na pierwszy rzut oka daleka od ideału, odmienna perspektywa często ma swoje dobre strony. Zaczynasz zauważać dookoła siebie ptaki, uczysz się wyrozumiałości wobec siebie, zaczynasz poznawać ludzi z zupełnie innych światów. Ines, autorka naszego nowego artykułu, poznała odmienną stronę przygody, kiedy wraz z partnerem wybrała się na pierwszą bikepackingową wyprawę z małym dzieckiem. Opowiedziała nam o radościach i wyzwaniach wiążących się z podróżą w towarzystwie malucha i o tym, czego chciałaby nauczyć swoja córkę. Być może będzie to dla Ciebie inspiracją, aby następnym razem zabrać ze sobą kogoś zupełnie początkującego, niezależnie od wieku. Kiedy zabierasz kogoś ze sobą na przygodę – czy to dziecko, czy dorosłego – zawsze możesz liczyć na uśmiech w nagrodę.
Catherine
Redaktor Notes from Outside
Siedzieliśmy na zakurzonym poboczu niewielkiej żwirowej drogi. Może nie jest to najbardziej oczywiste miejsce na piknik, ale nasza roczna córka, Romy, głośno uznała, że jej drzemka w przyczepce właśnie się zakończyła. Otaczające nas topniejące połacie śniegu w połączeniu z wczorajszą burzą sprawiły, że łąki były wciąż mokre, ale Romy była gotowa na ucieczkę z przyczepki i eksplorację okolicy. Albo była głodna. W każdym razie – nadszedł czas na piknik na poboczu drogi.
Mieliśmy ze sobą ser kupiony na stoisku niedaleko naszego ostatniego noclegu, do tego dwa jabłka, pół słoika musu jabłkowego, banana, trzy i pół marchewki oraz precle. Całkiem udany posiłek. Jedyne, czego brakowało, to świeżo zaparzona kawa, ale nie mieliśmy wolnej ręki, żeby ją przygotować. Widoki też były świetne. Siedzieliśmy pośrodku gór Allgäu, na zamkniętej dla samochodów drodze prowadzącej z Sibratsgfäll w Austrii do Obersdorfu, na skraju imponującego urwiska opadającego stromo w dół ku płaskowyżowi Gottesacker.
Poza szumem strumienia i głośnym brzęczeniem owadów, jedynym dźwiękiem było gaworzenie Romy. Zdążyła już znudzić się jedzeniem i z radosnym „da-daaaa” ruszyła w zdumiewającym tempie w stronę pozostałości poprzedniej zimy. Wymieniliśmy uśmiechy, zadowoleni z naszej trasy i z tego, jak zaplanowaliśmy tę rodzinną wyprawę rowerową.
Wpadliśmy na ten pomysł parę miesięcy temu, kiedy po raz pierwszy zabraliśmy Romy na przejażdżkę w przyczepce rowerowej. Wtedy tylko żartowaliśmy sobie na temat tego, czy jest już gotowa na pierwszą wielodniową wyprawę. Aż któregoś dnia w końcu pojawiła się sprzyjająca pogoda. Wyruszyliśmy spontanicznie, bez specjalnego planu, bo nie chcieliśmy przepuścić okazji – aby rodzinna wyprawa była bezstresowa, słońce i ciepła pogoda są absolutnie niezbędne.
Od kiedy Romy zaczęła chodzić, jest w ciągłym ruchu, więc potrzebujemy móc robić przystanki za każdym razem, kiedy zaczyna mieć dość siedzenia w przyczepce. To właśnie doprowadziło do niespodziewanego pikniku na skraju drogi.
Te nieplanowane momenty to właśnie to, co uwielbiam w bikepackingu – życie w drodze z dala od tego, co otacza mnie na co dzień, spędzanie całych dni na zewnątrz bez wszystkiego, co rozprasza uwagę, intensywne doświadczenie przyrody. Mam nadzieję, że pewnego dnia Romy również poczuje tę miłość do przyrody. Póki co robimy, co możemy, aby ta wyprawa była dla niej przyjemnością.
Zamontowaliśmy krzesełko dziecięce z przodu roweru, aby zapewnić Romy świetne widoki. Kiedy nachodził czas na drzemkę, przenosiliśmy ją do przyczepki i jechaliśmy dalej. Ten „podwójny system” może się wydawać nieco przesadzony, ale póki co świetnie się sprawdza. W przerwach Romy chętnie brnie przez śnieg, dzięki czemu ma trzecią możliwość spędzania czasu, gdy najdzie ją ochota.
Z gotowym systemem przewożenia Romy i sprzyjającą pogodą pozostało nam tylko wybrać trasę, która pozwoli nam na przeżycie pięknej, bezstresowej rodzinnej przygody bez poświęcania naszych rowerowych ambicji. Co prawda przetestowaliśmy przyczepkę i krzesełko w trakcie mniejszych wycieczek, ale nigdy jeszcze nie byliśmy całą trójką na kilkudniowej wyprawie. Kiedy jeździliśmy we dwoje, przyjemność sprawiały nam duże odległości, przewyższenia i fascynujące cele podróży. Teraz, jeżdżąc we trójkę, emocji dostarczają detale przyrody – i to, w jakim humorze jest Romy. Ostatni poranek był wyjątkowo spokojny, bo dzięki dwugodzinnej drzemce Romy w przyczepce mogliśmy zdemontować krzesełko i przyspieszyć. Krzesełko świetnie się sprawdza dla niej, ale nie jest specjalnie wygodne dla nas – zmusza nas do jazdy w nienaturalnie wyprostowanej pozycji z nieco rozwartymi nogami, co jest nienajlepsze dla kolan. Max był tak zadowolony z pozbycia się krzesełka, że nie mogłam za nim nadążyć, choć przecież musiał ciągnąć za sobą przyczepkę pod górę.
Tego dnia górskie krajobrazy prezentowały się imponująco. Byliśmy tylko parę kilometrów od domu, a jednak czuliśmy się, jakbyśmy widzieli wszystko po raz pierwszy. Ucieczka od codzienności i obserwowanie Romy dokonującej nowych odkryć w trakcie tej wyprawy były czymś niesamowitym – zdecydowanie wynagrodziło nam to wszystkie stresujące chwile.
Jedna z nich wystąpiła poprzedniego wieczoru. Po południu optymistycznie zarezerwowaliśmy zachęcająco wyglądający pokój w ośrodku agroturystycznym, ale potem spędziliśmy dwie godziny w kawiarni i kolejną godzinę na farmie, aby przeczekać deszcz. Robiło się coraz później i martwiłam się, jak Romy zniesie ostatnie 15 kilometrów. Kiedy w końcu przestało padać, była szósta po południu, ale na szczęście Romy była bardzo zainteresowana scenerią i zwierzętami w lesie Bregenz. Wszędzie było tyle do zobaczenia! Połączenie przyjemnych ścieżek, dróg szutrowch i stromych podjazdów na tych ostatnich kilometrach również pomogło. Być może sprzyjało nam szczęście początkujących, ale po 70 kilometrach, wielu podjazdach i paru godzinach jazdy Romy wciąż nie traciła rezonu. Stoisko z lokalnymi produktami, gdzie zaopatrzyliśmy się w produkty na obiad i piknik następnego dnia, było prawdziwą wisienką na torcie.
Poprzedni dzień nauczył nas, żeby zawsze mieć ze sobą odpowiednią ilość jedzenia i picia na wypadek, gdyby coś pokrzyżowało nam plany. O ile my jakoś przeżyjemy na jabłku i żelu energetycznym, dla Romy to za mało. Świadomi tego, że przyszedł czas, aby zwolnić i nie przeholowywać tak, jak poprzedniego dnia, pakujemy się i ruszamy w stronę słońca. Już widzimy przed sobą stado krów i wiemy, że prawdopodobnie czeka nas kolejny przystanek, aby pogłaskać ich gładkie, wilgotne nosy.
Tekst: Ines Thoma Zdjęcia: Max Schuhmann
Kiedy ponad dziesięć lat temu Ines, urodzona i wychowana w górach Allgäu, przerzuciła się z XC na enduro, odnalazła swoją pasję. Podczas Enduro World Series odwiedziła z przyjaciółmi i współzawodnikami najpiękniejsze i najbardziej odludne miejsca na świecie. Niedawno nastąpiła dla niej kolejna „zmiana biegu” – jej córka Romy wskoczyła do przyczepki rowerowej i narzuciła tempo kolejnych przygód. Niecały rok po urodzeniu dziecka Ines wróciła na trasy pucharu świata, dzieląc czas pomiędzy rodzinę a wyścigi enduro. Odwiedź profil komoot Ines lub zobacz Kolekcję poświęconą tej przygodzie.